Jedno słowo…. Ciężko…
Tak mógłbym podsumować ostatnią wyprawę, chociaż z drugiej strony był to świetny trening na wytrzymałość
Jak zawsze można na każdą taką sytuację spojrzeć z dwóch stron…
Ale po kolei…
Plan był prosty – kolejna weekendowa wycieczka z sakwami i obciążeniem na dystanse około 70, 80 km dziennie.
Pogoda w sobotę z rana była niemalże idealna – aż za … W sensie, że za ciepło oczywiście.
Termometr na moim balkonie pokazywał 30 stopni o 9 rano, i nawet biorąc poprawkę na to, zapowiadało się, ze będzie ciepło i to bardzo…
Niewyspany… Zmęczony po piątkowym boju z rowerami w serwisie postanawiam jednak – jadę…
Wsiadam na rower i jadę – trasa mniej więcej ustalona, reszta wyjdzie w praniu…
Pierwsze kilometry i już trzeba modyfikować… Zimno!!
Słońce postanowiło sobie pójść gdzieś w świat i na mojej drodze go nie ma!!
Mam jedynie cienką bluzę z długim rękawem i kurtkę „szmaciankę” przeciwdeszczową….
No nic… Zakładam i zmierzam w kierunku najbliższej stacji benzynowej… Bez kawy się dzisiaj nie obejdzie…
Na stacji chwila zwątpienia – czy ja na pewno dzisiaj dobrze robię?? Nie czuję się w pełni sił, a droga jeszcze długa dzisiaj…
Jednak do głowy przychodzi mi taka myśl… A jak będziesz gdzieś na odludziu w trasie to co… Nie pojedziesz dalej??
Nie ma gdzie zawrócić… Więc postanawiam – jadę dalej.
Mijam miejsca w których nigdy nie bywałem więc skupiam się na tym, żeby nacieszyć oczy – bo w sumie nie jestem daleko od domu, a mimo wszystko miejsca są dla mnie nowe.
W takim nastroju i z takim nastawieniem mija mi ok 30 km…
Przerwa na coś do jedzenia i picia – smak coca-coli jest absolutnie kultowy i smakuje jak nigdy – wiem wiem.. To nie zdrowe, ale spalam tyle kalorii że zastrzyk cukru chyba aż tak mi nie zaszkodzi…
Siły powoli wracają, wpadam w swój rytm i jedzie się już coraz lepiej i lżej – mimo tego, że ciężar do ciągnięcia ten sam…
Docieram w ten sposób do Rybnika – miałem tu kiedyś mieszkać
Nawet pamiętam nazwę ulicy- ale to zostawię dla siebie
Jadę pod bazylikę i tam robię przystanek. Fontanna działa, chociaż ludzi mało – jest nieco chłodno więc nie ma zbyt wielu chętnych na biesiadowanie.
No może poza parą świadków Jehowy, którzy stoją ze swoim „stoiskiem”.
Cieszę się, że nie zrezygnowałem, chociaż fizycznie byłem dość wyczerpany z rana, to jednak ciało może się rozruszać i jest ok.
Przerwa i jadę dalej – już w sumie niedaleko – może 20, 30 km…
Po drodze mijam małe lotnisko – chyba jakiś aeroklub. Zatrzymuję się i oglądam przez jakiś czas starty i lądowania szybowców i innych dziwnych maszyn.
Docieram w końcu do Żor i tam zmierzam w kierunku rynku – chcę sprawdzić, czy nadal jest karuzela… To bardzo osobliwa atrakcja – wyobraźcie sobie – normalny rynek, jakieś banki, ławki – praktycznie brak kawiarenek, i…. Ogromna karuzela… Jedna…
Wygląda to dość śmiesznie, ale fajnie, że taka atrakcja jest – co jakiś czas uzbiera się kilka dzieciaków, które jeżdżą – od karocy, po koniki i motory.
Zatrzymuję się następnie na pyszną kawę w kawiarni o wystroju bardzo klasycznym – takim wiecie… Klasa…
Pakuję się tam oczywiście z rowerem i udaje mi się wynegocjować z paniami, że dopóki nie ma gości – rower może stać oparty o stolik – kawiarnia jest dość mała, więc cieszę się, że nie muszę siedzieć na zewnątrz…
Urywamy sobie pogawędkę z paniami „kawiarkami” ponieważ pada tradycyjne pytanie – A z daleka pan przyjechał??
Widzę w ich oczach podziw i niedowierzanie – już do tego przywykłem, chociaż nie powiem – ego połechtane
Reszta dnia upłynęła już leniwie – na odpoczynku…
W niedzielę wyruszam późno – około 11:30.
Plan na dziś?
Pszczyna, Tychy, Mikołów, Dom….
Podobno do Pszczyny mam jakieś 12 km – okazuje się że jednak nie 12, a 20 – drobna rozbieżność
Jedzie się dobrze, chociaż jak zwykle – na początku trzeba wpaść w rytm. Po drodze mijam pola z rzepakiem – jest żółto i pięknie.
Niestety to co jest wliczone w takie wyprawy to też nieprzyjemne sytuacje. Mam taką w jednym ze sklepów gdzie mój rower nie jest mile widziany… Nie ważne że sklep ogromny i pusty a ja chcę kupić batonik, który jest przy kasie, więc nie muszę nawet wchodzić na „póły”. Rower nie może tu być i koniec!
No cóż.. Nie zarobicie dzisiaj na moich zakupach…
Niedaleko jest kolejny sklep – znacznie mniejszy – i nie ma takiego problemu – nawet chwilę rozmawiamy i jest naprawdę sympatycznie. Jak widać czasem dobra wola też nie jest oczywistą oczywistością.
W Pszczynie festyn i targ – ludzi w brud… nie ma się co dziwić – komunie…
Przyjemny gwar, mnóstwo straganów i odprowadzające mnie pary oczu raz z jednej, raz z drugiej strony
Jak małpka w zoo – wszyscy ładnie ubrani, w garniturach, panie w pięknych kreacjach i pomiędzy tym wszystkim ja – nieco ubłocony a już na pewno mocno zakurzony – rowerzysta.
Wdycham trochę atmosferę rynku i jadę dalej – kolejny przystanek – Promnice i Tychy…
Droga wiedzie mnie przez las więc można wyjąć słuchawki z uszy, wyłączyć radio i napawać się śpiewem ptaków – nie chciałem dzisiaj co prawda jechać po wertepach, ale jakoś tak wyszło, że nie minę tego a główną drogą jechać nie chcę.
Pogoda postanowiła się przeprosić i zaczyna się robić przyjemnie ciepło.
Słońce wychodzi coraz częściej zza chmur więc jazda jest coraz przyjemniejsza.
Po drodze mijam grupki innych rowerzystów – pozdrawiamy się – to miły gest.
Tychy witam już w pełnym słońcu – bardzo lubię Paprocany więc tym bardziej cieszy mnie zastana pogoda.
Robię tutaj chwilę przerwy na posiłek i odpoczynek i oczywiście zaczepia mnie młody chłopak z zapytaniem skąd to – dokąd… Okazuje się że to młody biegacz, więc mamy o czym pogadać chwilę
Jakoś tak się dziwnie dzieje, że podobne przyciąga podobne i ludzie sami na siebie trafiają.
Odpoczywam jeszcze chwilę patrząc na jezioro bo wiem, że czeka mnie jeszcze moja pięta achillesowa – długi i stromy podjazd, który zawsze wyciskał ze mnie siódme poty – nawet bez obciążenia, nie mówiąc już o tym, że w nogach mam już trochę kilometrów.
I tutaj wielka niespodzianka – daję radę bez problemów wjechać pod górę!! nawet nie zrzucam na małą tarczę z przodu!! chyba jeszcze nigdy tak nie miałem – normalnie szok!! Jest moc
Pokrzepiony takim wynikiem postanawiam, że jadę dłuższą drogą do domu – zahaczę jeszcze o centrum Katowic i posiedzę pod palmami.
Już nie czuję zmęczenia… To taki stan pomiędzy tym, że jesteś w pełni sił, a stanem kiedy padasz i już się nie ruszasz…
Znam to uczucie więc nie przeginam, żeby starczyło mocy do domu.
Licznik nabija kolejne kilometry a w mojej głowie kłębią się myśli o kolejnych rekordach – a może tak 100 km dzisiaj? A może tak iść na rekord?
Oooooooooo nie… Nie ma mowy! Trzeba się ostudzić, bo można łatwo nabawić się jakiejś kontuzji…
Wynik i tak będzie dobry, średnia prędkość też – po co przeginać?
Tak…Zdrowy rozsądek wygrał…
Ostatnim przystankiem jest park Śląski – już do domu niedaleko, więc i tu można na chwilę przysiąść – w sumie tych przystanków było raptem kilka na cały dzień więc na zwieńczenie dnia można znaleźć ławeczkę i popatrzeć na tłumy – rowerzystów, rolkarzy, spacerowiczów, rodzin z wózkami, etc…
Zaczynam odczuwać zmęczenie, więc zanim się zupełnie rozleniwię – wracam do domu… Po drodze jeszcze tylko drobne zakupy bo lodówka pusta i wreszcie wymarzony prysznic i błogie nic nie robienie
W sumie ponad 150km naprawdę mocnej jazdy – świetna pogoda, brak deszczu, czasem lenistwo chciało wygrać, ale w ostatecznym rozrachunku to ja wygrałem… Gdzie będzie kolejna wycieczka?… Kto wie…
Może tym razem na północ??