Co prawda minęło już jakieś dwa tygodnie od tej wyprawy, ale różne sytuacje sprawiły, że dopiero teraz mogę spisać swoje przemyślenia…
Pogoda zapowiadała się pięknie… Miało być ciepło i bez deszczu…
Ponieważ danwo nie miałem okazji pojeździć gdzieś indziej niż po okolicy – i nadarzyła się okazja, że będę w ten konkretny weekend bliżej gór – decyzja była prosta…
Rower na dach i w drogę.
Po dość dobrze przespanej nocy czas na szybkie śniadanie, założenie na siebie tych wszystkich niezbędnych rowerowych ubrań i można zaczynać…
Trasa miała liczyć max 60km – nie chciałem przeginać, ponieważ nie mam teraz czasu regularnie jeździć i nie chciałem szaleć…
Kierunek?
Beskidy
Czas?
Cały dzień
Ekwipunek?
Batonik i portfel
Plan?
Odpocząć psychicznie i naładować baterie
Wyjechałem… Słońce świeciło, wiatru brak… Idealne warunki.
Cisza, spokój, powoli rozkręcałem nogi…
Wkrótce okazało się, że droga staje się coraz bardziej górzysta i po każdym podjeżdzie miałem świetną górkę w dół…
Lubię to…
Chocicaż typowym „góralem” rowerowym nie jestem, to sprawiało mi to dużą radość…
Kilometry sobie uciekały spod kół, pogoda wciąż byłą wyśmienita.
Jadąc zauważyłem znak na miejscowość w której kiedyś – wiele lat temu – byłem na koloniach
Szybka decyzja… Zmiana planów
Odwiedzimy stare śmieci.
Nic się tam nie zmieniło… Szkoła stoi jak stała, boisko to samo, tylko ogrodzenie jakby lepsze… Przyjemna zaduma na ławce… I ta cisza… Jest niedziela więc ruch praktycznie zerowy – wszyscy jakby kulturalnie i po cichu siedzieli w domach żebym ja mógł się nacieszyć spokojem….Tak to odbieram…
Po odpoczynku czas jechać dalej – cel – Ustroń, potem Wisła…
Wyjeżdżam i duuuuuży kawał drogi mam z górki…Mój stalowy rumak rozpędza mnie do ponad 55 km/h.
Trochę strach na serpentynach, ale koła kleją się do drogi jak …. nie wiem jak… bardzo się kleją więc mknę tak pokonując kolejne dziesiątki i setki metrów.
Dojeżdżam do Ustrona – korki panie strasznie….
Wszyscy chyba jadą do Wisły – dojeżdżając do głównej drogi spokój znika i zaczyna się haos…Klaksony, ruszanie ze świateł, wyprzedzanie, itp…
Zatrzymuję się na stacji pod Czantorią…
Czas na herbatę i coś do jedzenia …Może być i kanapka chociaż jakością nie grzeszy….
Trzeba się zastanowić co dalej… Czy jechać dalej, czy zmienić trasę.
Czas mam dobry, choć nogi trochę zaczynają boleć….
A to dopiero ok 30km…
Przliczam więc… Tam i z powrotem to będzie nieco ponad 60km…
Hmmm…
Ilość samochodów jednak jest argumentem głównym – nie chcę jechać w sznurku, więc zmiana planów, zawrócę kawałek i pojadę inną drogą. – ilość kilometrów powinna być mniej więcej ta sama, a będzie ciszej…
Odpoczywam jeszcze trochę, wsiadam i w drogę…
Jakie to miłe uczucie znów być na bocznej drodze, gdzie jest cisza, spokój i słońce…
Jadę sobie swoim spokojnym tempem, nie muszę się śpieszyć, nogi przestają boleć – chyba po prostu musiałem zrobić przerwę na uzupełnienie węglowodanów…
Jadę do Brennej, stamtąd – w/g nawigacji przebiję się na Szczyrk i potem na Bielsko – moje miejsce docelowe.
Ok… w Brennej okazuje się jednak, że droga jaką pokazała mi mapa jest…owszem…ale przez góry… a jest zima….i mam szosowe opony… i nie mam butów w góry…. i nie chciałem iść w góry….
Ech…Te google mapy…
No nic…Pytam miejscowych i okazuje się że da się przejść, tylko że będzie ślisko, mokro i niedługo się ściemni…
Ale odwrotu już za bardzo nie ma – jak przygoda to przygoda
Idąc szlakiem i pchając pod górę moje dwa kółka jestem nie lada atrakcją …
Idzie się ciężko – a miałem się nie zmęczyć za bardzo… Ech… No nic.. Mam jeszcze batoniki więc znowu uzupełniam energię i dalej do przodu…
Widok na górze – całkiem całkiem
Szybko – zanim się ściemni chcę dotrzeć do asfaltu.
Mam światła więc nie martwię się o ciemność, ale trochę się zmęczyłem i chcę już być na drodze…
To uczucie kiedy wsiadasz na siodło i masz duuuuużą górę w dół…. Boskie…
Jadę w kolumnie aut – równo z nimi – około 50km/h
Frajda nieziemska, a miny kierowców – bezcenne
Po zjechaniu do miasta i oczekiwaniu na zielone sprawdzam dystans… O kurde…. Wyjdzie więcej niż zakładałem…Według wstępnych obliczeń pokonam dzisiaj ponad 80 km – a miało być 60…. No nic… Nogi rozgrzane, nic nie boli, można jechać.
Droga do Bielska minęła już szybko – duża część z górki więc „myk myk”, i już były rogatki …
Ostatnie kilometry jednak były już praktycznie tylko pod górkę…
Fakt…Dla bezpieczeństwa – na poważniejszych pdjazdach już zsiadałem z roweru i podprowadzałem…
Nie chcę znowu niczego sobie naciągnąć…
O zakładanym czasie powrotu jestem na miejscu…
Zmęczony, ale mega szczęśliwy…
Rower wygląda fatalnie…. Cały ubłocony, łańcuch już trzeszczy, wszystko szare od błota, ale co tam….Umyje się…
Łączny dystans – 83 km z małych haczykiem.
Czasem warto zrobić sobie taki cały dzień tylko ze sobą.
Można wtedy pobyć trochę bardziej w swoim wnętrzu, nie być atakowanym przez telewizję, internet, itp…
To taki czas kiedy odnajdujesz siebie – to kim naprawdę jesteś i dotykasz swojej prawdziwej tożsamości…
To był naprawdę świetny dzień…
I chyba po raz pierwszy od bardzo dawne – zamieszczam tutaj swoje zdjęcia
Wkrótce znowu wyruszę w podróż gdzieś – odwiedzając swoje wnętrze…