Sezon rowerowy w pełni, a to oznacza, że wydarzyło się kilka wypraw u mnie, które zamierzam opisać i podzielić się z Wami moimi wrażeniami.
Oczywiście od jakiegoś czasu moim pomocnikiem w tym jest kamera sportowa, która uwiecznia wszystko i potem mam pamiętnik w formie audio wizualnej.
Ale żeby nie zawieźć tych z Was, którzy lubią czytać – podzielę się z Wami moimi wrazeniami po ostatniej samotnej wyprawie przez Mazury.
Wyprawa tygodniowa, ze spaniem na polach namiotowych, zatem wszystko trzeba było mieć ze sobą na rowerze.
Nauczony doświadczeniem nie brałem tego co zbędne, więc udało mi się zmniejszyć nieco masę mojego ekwipunku.
Co prawda i tak miałem do zabrania w sumie pięć sakw, ale tylne były w miarę lekkie, więc rower nie ważył już „tony”, chociaż i tak był wyczuwalnie cięższy.
Oto co zanbrałem ze sobą:
– Namiot (jedynka)
– Śpiwór, karimata i mata samopompująca
– Zestaw do gotowania – zestaw ganrki, kuchenka, sztućce, itp.
– Narzędzia i części do roweru – łatki, dętki, klucze, trytytki, smar do łańcucha, itp.
– Ubrania – kilka koszulek, bielizna, kurtka przecideszczowa, coś cieplejszego itd.
– Poza tym dobry humor, mapy, nawigację, oświetlenie i zapał 😉
Ruszałem ze Szczytna, które przywitało mnie ulewą, kiedy do niego przyjechałem.
Dla tych z Was, którzy wolą obraz niż tekst – przygotowałem materiał wideo :
W dniu ruszania w drogę pogoda była nieco bardziej łaskawa, ale to była tylko cisza przed burzą – jak się później okazało 😉
Pierwsze kilometry – jak zawsze na takich wyprawach – to wejście w rytm, i przyzwyczajanie się do jazdy.
Ponieważ chwilę przed wyprawą nie miałem czasu na rower, to mój organizm przywitał się z Mazurami sapaniem 😉
Ale to wszystko jest wliczone w bilet podrózy, więc nie było co marudzić.
Pierwszego dnia dojechałem spokojnie w – momentami – lekkim deszczu do Borowskiego Lasu.
Znalazłem tam bardzo miły zakątek – Dębowa dolina, gdzie zjadłem pyszny obiad, odświerzyłem ciuchy i popołudnie spędziłem na relaksie na pomoście, odpoczynku, lenistwie…Jak zwał tak zwał…
Wieczoem przyszedł jednak deszcz, który zamknął mnie w namiocie i nie wypuścił już z niego do rana.
Rano – już bez deszczu wstałem i zacząłęm pakować całe swoje obozowisko.
Jak się okazało – mimo tego, że ubrania suszyłem pod zadaszeniem – były nadal mokre – i tak było przez większość trasy 😉
Pranie, suszenie, a rano wilgotne jeszcze na siebie (stąd pomarańczowa koszulka)
W drugim dniu jazdy wjechałem do Mazurskiego Parku krajobrazowego, który szybko wygonił mnie ze swojego domu…. KOMARY…. Matko – ile ich tam!! Chciałem przejechać szlakiem rowerowym, ale nie dało rady – normalnie nie! Nie dość, że drzewa powalone, i ciężko było się przedrzeć, to jeszcze ONE…
Szybko zmieniłem zdanie i popędziłem szosą do Krutyni, gdzie…. Utknąłem…. Deszcz.…
Niby nie duży, niby przelotny, ale dwie godziny mi zabrał.
Jak się przejaśniło, ruszyłem…. I wtedy nieba spadło na ziemię…
Widać na filmie jak jadę w żółto-zielonej kurtce lidera – lidera determinacji!!
Przemoczony dotarłem do Rucianego.
Zjechałem na nocleg na pole namiotowe PTTK.…
Matko boska…. Co za …. obiecałem sobie nie przeklinać…. co za …. nieporządek.…
Jakość usług, jakość sanitariatów, tawerna… Byłem zbyt zmęczony i przemoczony, żeby szukać dalej, ale to był jedyny powód dla którego tam zostałem…
Wszechświat miał dla mnie jeszcze jedno wyzwanie… Burzę.…
I to taką, że ja takiej nie pamietam.…
O ile po przyjeździe tam się nieco rozpogodziło, tak wieczorem zaczęło lać…. I lało tak… do RANA…
Pytanie było jedno wtedy w mojej głowie.…
KIEDY odpłynę z namiotem…
Bo CZY odpłynę, wydawało mi się oczywiste…
Jakimś cudem nie odpłynąłem, ale rano…. zgadnijcie…. Moje ubrania.…
Tak.
Założyłem mokre, spakowałem się i pojechałem dalej…
Pogoda się znacznie poprawiła i w ciepłym słońcu mogłem się dogrzać…
Śluza Guzianka, Wyryny, Wilkasy, piękne miejsca do których prowadzą szutrowe drogi…
Mimo tego, że robiło się dość parno – wszystko parowało po deszczach, to jechało się całkiem przyjemnie.
Szerokie szutrowe ścieżki – fragmentami bardzo gładkie, a czasem dość mocno wyboiste – zapewniały mi atrakcje i nie pozwalały na dekoncentrację.
To był chyba najbardziej upalny dzień.
Pamiętam jak z przerażeniem patrzyłem jak znika woda w moim bidonie i butelce półtoralitrowe (kupiłem specjalny koszyk na takie duże butle).
Gdy dotarłem do jakiegoś małego sklepu, pierwszym było wypicie jogurtu pitnego – świetnie gasi pragnienie 🙂
A potem uzupełnienie wody – ile się da, i można jechać dalej.
Przejeżdżałem przez Mikołajki – jak w Mielnie w sezonie – masa ludzi, wycieczki, kolonie, gwar, tłok – ale nie dziwię się – w Mikołajkach „czuć piniądz” więc nic dziwnego że przyciąga wielu turystów 🙂
Zrobiłem tam przerwę na pysznego okonia, którego jadłem chyba pierwszy raz w życiu 😉
Dalej droga prowadziła wzdłuż jeziora Jagodnego,Bocznego, aż do Niegocińskiego Tak dotarłem do Wilkasów, położonych jakieś 4km od Giżycka.
Trafiłem do PTTK…. Znów… Ale to nie był taki sam PTTK.…
Tu było pięknie, czysto, pachnąco i z mnóstwem dobrego jedzenia, sklepów, pięknych zatoczek, portu, plaży – kurde… Tam było wszystko!!
Jak to PTTK PTTK-owi nie równy 🙂
Świetnie tam odpocząłem, odeprałem, wysuszyłem …
A i Jezioro Niegocin zachwycało swoim ogromem…Mimo, że nie największe na Mazurach…
Następnego poranka udałem się do Giżycka.
Duże miasto z dość sporym portem, plażą i deptakiem…
W Ekomarinie wypiłem bezapelacyjnie najsmaczniejszą kawę w życiu podaną przez przemiłą panią…
Siedziałem tak, patrzyłem na jezioro, port i jachty… I nie chciało mi się jechać dalej – mógłbym tam siedzieć i siedzieć…. Ale wiecie… Kilometry same się nie zrobią…
Plan na dzień to Mrągowo, ale upał sprawia, że modyfikuje nieci drogę, i nie jade zaplanowymi bezdrożami, tylko gnam asfaltem – w przeświadczeniu, że będę miał sklepy bardziej w zasięgu ręki i może od aut będzie chłodniej…
A takiego…
Patelnia…Żar….Piekarnik…
Tak mógłbym opisac warunki pogodowe, jakie miałem w tym dniu…
Chociaż dystans nie był jakiś szczególny – około 60km to naprawdę uwierzcie mi… Było ciężko…
Gdy dojechałem jakoś do Mrągowa…
Gdy się do niego doczłapałem… Ostatkiem sił – wparowałem na stację i wytrąbiłem naraz Oshee… Takie zimne … z lodówki…
Potem poprawiłem butelką wody i dopiero zacząłem czuć się jako tako nawodniony…. Oczywiście po drodze przyjąłem jakieś 3, może 4 litry płynów…
Oj gorąco było…
Mrągowo okazało się być całkiem miłym miasteczkiem, z jeziorem, amfiteatrem, ale bez takiej ilości łódek…
Pewnie dlatego, ze nie jest tak połączone kanałami zresztą „kurortów”
Rozbiłem się, poszedłem w miasto…
Pogoda była już idealna… Ciepło, ale nie gorąco, idealnie…
Camping też był całkiem całkiem…
Jako jedyny, który dotąd widziałem, miał 3 gwiazdki – był kategoryzowany jak hotele 🙂
Zostały dwa dni… Najpierw do Rucianego, a potem już Szczytno…
Do Rucianego praktycznie non stop asfaltem… Ale głównie bocznymi drogami.
Całkiem przyjemnie, mały ruch, a nie trzęsie tak na wertepach…
Nie będę tutaj opisywał już samej drogi, bo nie działo się już nic ciekawego 😉
Ładnie, ładne widoki, pola, przestrzeń.…
Dojechałem do Rucianego…
Nie miałem zamiaru już nocować po raz drugi w PTTK-u więc poszukałem innego miejsca.
Tak trafiłem do Mariny „Pod dębem”.
O rany – jak tam było pięknie…
Ośrodek, knajpa, zaplecze sanitarne, wszystko mówiło mi – TAK!! To jest to miejsce 🙂 I mimo że dojechałem tam w miarę wcześnie i plan był taki, żeby się rozbić i pojechać jeszcze do mieasta, to już zostałem.…
Nie chciałem się ruszać 🙂
Siedziałem i gapiłem się w jezioro…
Dosłownie…
Na filmie jest trochę przebitem z tego właśnie miejsca… To tam płynął „jednorożec” 🙂
Ostatniego dnia zajrzałem jeszcze do wioski obok o nazwie Pranie, żeby zobaczyć muzeum Gałczyńskiego, i powoli zmierzałem już do Szczytna…
Tutaj też nawigacja przeorała mnie przez lasy, ale droga była w miarę dobra, więc nie zakopywałem się jak na początku.
Jakie to dziwne uczucie jak wyjeżdżasz z lasu. Po tygodniu jazdy po lasach i szosach, ale w miarę mało uczęszczanych, i nagle wpadasz do normalnego – regularnego miasta….Z całym jego gwarem, pędem, stresem…
Oj dzwne to uczcucie i to bardzo…
Na szczęście plan był taki, żeby zapakować wszystko do auta i pojechać od razu do ….Starogardu Gdańskiego, gdyż za dwa dni rozpoczynałem tam kolejną wyprawę – tym razem już w roli przewodnika… Po Borach Tucholskich…
Ale o tym relacja wkrótce… 🙂