Był piękny słoneczny dzień…
Tak zwykle zaczynają się bajki… Jednak to nie bajka, chociaż zaczyna się tak samo…
Nie wiem czemu uroiło mi się znowu w głowie, żeby ustanawiać jakieś swoje rekordy i podnosić poprzeczki…
Czy to wynika z chęci sprawdzenia się, udowodnienia sobie czegoś, zaimponowania innym, czy po prostu przesunięcia swoich granic…?
Fakt jest taki, że chciałem wykorzystać dzień na to, żeby przejechać dłuższy dystans niż zazwyczaj i w ten sposób ustanowić jakiś próg, który będę mógł w przyszłości poprawiać.
Generaglnie wszystko co byłoby powyżej 100 km byłoby już spełnieniem tych założeń, ale – nie ma się co oszukiwać – apetyt był większy…
Sobota rano zadzwonił budzik – tak jak ustalałem dzień wcześniej – 6:20…
Byłem nieprzytomny… Wyłączyłem go i spałem dalej…
Obudziłem się około 9 rano.
Źle się czułem – było mi niedobrze, czułem się niewyspany i bez energii.
Właściwie to odpuściłem sobie bicie jakichkolwiek rekordów tego dnia, zjadłem śniadanie i wstąpił we mnie superman – co , ja nie dam rady??
Oczywiście że dam!
Poruszam się to się rozruszam – tak sobie pomyślałem, więc około 10 rano, może nieco po – byłem gotowy do działania!
Szybko wskoczyłem na rower i w drogę…
Na początku nie czułem się najlepiej, ale przyświecała mi taka myśl – a jak będziesz gdzieś w trasie, nie wiadomo gdzie, to co?
Przecież trzeba jechać dalej…
Z każdym kolejnym kilometrem było nieco lepiej – ilość płynów jakie przyjmowałem pewnie nie była tu bez znaczenia, bo ewidentnie pomogła mojemu organizmowi uporać się z czymś co mnie od środka „zamulało”.
Celem jaki sobie ustaliłem było miejsce gdzie jako młody chłopak jeździłem na kolonie, i które wiązało się z wieloma wspomnieniami…
Tylko trzeba dojechać prawie do Częstochowy
pierwsze 40 kilometrów jakoś poszło – pogoda była piękna, jeszcze nie było upalnie, a jadąc przez lasy – było nawet momentami przyjemnie chłodno…
Schody zaczęły się około 60km… Było już po 12 i zrobiło się naprawdę upalnie…
Przy najbliższej – i jedynej – jak się potem okazało stacji benzynowej w okolicy, musowy przystanek na uzupełnienie izotoników, batonik, hot dog…
Znam już na tyle swoje ciało, że wiem kiedy mu potrzeba kalorii
Zostało mi jakieś 10 km do półmetka…
W upale docieram na miejsce…
Z jednej strony radość ogromna i satysfakcja z powodu, że się nie poddałem i nie zrezygnowałem, ale z drugiej zbyt gorąco żeby móc się cieszyć w pełni (jednak wolę jak jest chłodniej)
Wspomnienia wróciły…
Ośrodek stoi jak stał, chociaż postarzał się…
Widać niestety, że po zakończeniu wsparcia finansowego ze strony TP S.A nikt nie rozwijał dalej ośrodka i zaczął podupadać…
Owszem – szkoła nadal jest, boiska, sala gimnastyczna – ba, nawet plac, gdzie odbywały się apele (tak, było coś takiego za moich czasów ) nadal stoi, ale z karuzeli została jedna i teraz chyba bardziej zaczyna straszyć niż zachęcać do zabawy, basen przynajmniej został odnowiony i nadal działa
Siedząc sobie w altanie – w której odbywało się wiele rozmów dorastających nastolatków – wspominałem sobie jak to było, przypominały mi się sytuacje, ludzie, których się tutaj poznało – z kilkoma mam kontakt do dziś!!
Pokręciłem się nieco po zakątkach – nie było już stadniny koni, gdzie mieliśmy jazdy, a wybieg zamienił się w zarośnięte trawą pole..
Nie mówiąc już o niedokończonej budowie, która jest w takim samym stanie od ponad 20 lat…
Mimo wszystko to moje miejsce
Może postarzało się, może coś się zburzyło i coś zamknęło, ale nadal to miejsce gdzie mam masę wspomnień i w mojej głowie zawsze będzie tętniące życiem
Tak więc po powrocie do przeszłości, spacerze po wszystkich znanych mi miejscach przyszedł czas na powrót…
Było około 13:30, może 14 – nie patrzyłem na zegarek, ale gorąco zdawało się zmierzać w kierunku piekarnika
Tak.. Czas najwyższy wracać…
Kończą się płyny, trzeba zahaczyć ponownie Orlen…
Po uzupełnieniu kolejnej porcji – ok: 1,5 l płynów ruszam w kierunku zajazdu gdzie zamierzam coś zjeść – jadąc w tą stronę zrobiłem tam przystanek na rosół, ale teraz wiem, że pójdę w schabowego – jeśli mam dojechać do domu…
Boże, jak mi się dłużyło!!
Po ok. 85 km droga stanęła w miejscu… Ja pedałowałem, ale cyferki na liczniku się nie poruszały…
Nie wiem jak to możliwe, ale tak było – naprawdę!!
To już chyba za tym zakrętem!!
Nie..
To już jakoś tak tutaj chyba – pamiętam, było rondo!!
Nie…
No, ale teraz to jż chyba to będzie tu!
Nie…
Sfrustrowany, głodny i z kończącym się zapasem wody i izotoników zakładam słuchawki i włączam radio – jak się myśli czymś zajmie, to będzie łatwiej…
I tak słuchając audycji o jakichś silnikach rakietowych, plazmowych i gazowych i o wyższości teleskopów lustrzanych nad radiowymi i odwrotnie docieram do swojej oazy… Czas najwyższy bo pogoda daje się mocno we znaki…
Gdyby nie upał to jechałoby się znacznie lżej, bo asfalt piękny i gładki i noga chętnie podaje, ale gorąc odbiera siły zbyt szybko…
Schabowy… Boże jak to brzmi… Jedzenie!!
Zamawiam do tego pół litra pepsi i mirindy – mirinda idzie na raz!!
Wiem, że mam deficyt cukru, więc pozwalam sobie na takie „niezdrowe” napoje
Ten posiłek trochę trwał, nie śpieszyłem się, bo chciałem przeczekać upał, i to była dobra decyzja
Siły wróciły, chęci też, więc kryzys zażegnany…
Dalsza część podróży – ok 50 km – praktycznie bez postojów
Zrobiło się nieco chłodniej, radio w uszach grało, i mimo zmęczenia było przyjemnie…
Po 120 km zaczęły już nieco boleć mięśnie i kolana – a jakże
Ale nie na tyle, żeby było to coś poważnego – wiem czym to spowodowane – tempem…
Założyłem sobie że dystans jaki przejadę będzie miał być w dobrym tempie, więc i normalne że coś poboleć musi.
Bez większych problemów dojeżdżam do domu…
Z mieszanką uczuć…
Z jednej strony satysfakcja, że nie zrezygnowałem, że się przełamałem, że pojechałem mimo wątpliwości, z drugiej pogoda mnie zmęczyła i kichanie na latające wszędzie kawałki „waty cukrowej” oraz dystans jaki zamierzałem pokonać był większy niż faktycznie przejechany…
Z trzeciej jednak strony chyba nie ma co porównywać, bo w zeszłym sezonie 160 km zrobiłem w 10 godozin, teraz 143 w 6 z kawałkiem…
Więc progres można by powiedzieć – ogromny!
Można powiedzieć że tempo „wyścigowe”
Więc reasumując – jeśli w takich warunkach przejechałem tyle w takim czasie, to przy lepszych warunkach pogodowych i kondycyjnych…. Aż boję się pomyśleć gdzie jest moja granica
Czego nauczyłem się dzięki tej wyprawie??
1. Nie rezygnuj…
2. Pij dużo izotoników i wody
3. Nie myśl o wyniku końcowym – skup się na tu i teraz…
4. Dbaj bardziej o sobie, żeby takie poranki ze złym samopoczuciem się nie zdarzały… Kto wie czego mógłbym dokonać czując się w pełni sił??