Sezon w pełni rozpoczęty…
W ostatni weekend pogoda była wręcz wymarzona do tego żeby zapakować sakwy na rower i wyruszyć w „znane/nieznane”…
Jako, że jeżdżę ostatnio krótkie trasy, po płaskim, bez wysiłku – czas najwyższy przyszedł na to, żeby podkręcić nieco „śrubę” i sprawdzić jak wygląda moja kondycja.
Zatem…
Trasa 60 km w jedną stronę…Niby niewiele, ale… Z sakwami – celowo załadowanymi nieco bardziej i… pod górę…
Taaaaaaak
Szaleństwo… Wiem…
Ale ponieważ do odważnych świat należy – trzeba było podjąć wyzwanie.
Wyjazd około 8:30 rano, w powietrzu chłód z nocy i soczyście świeże powietrze.
Zimno, ale ubrany już w krótkie spodnie i rękaw wyruszam…
Pierwszy fragment z górki a za nim już powolna wspinaczka.
Ruszam z Bielska Białej w stronę słowackiej granicy.
Jako motywator – słuchawki, dla bezpieczeństwa – okulary przeciwsłoneczne…
Pierwsze kilometry i już wiem że ta podróż potrwa…
Nogi ciężko kręcą pedałami, oddech szybki….Oj…. Bedzie ciężko…
Ale nic… Jadę powoli i mijają pierwsze kilometry…
Przyjmuję zasadę – jedź dopóki możesz, ale nie przeginaj…
I tak dojeżdżam do Żywca.
Przerwa w Browarze na izotonik – bez nich już się nie ruszam.
Kolejne kilometry i dojeżdżam powoli do Węgierskiej Górki…. Mam fragment w miarę płaski więc kręcę nieco szybciej…
Zaczepia mnie inny rowerzysta widząc sakwy i tak jedziemy kawałek razem i rozmawiamy o planach na wyprawy.
Zatrzymuję się przy muzeum, gdzie można zobaczyć jak wyglądały kiedyś chaty bogatych – przerwa w cieniu się przyda – zaczyna być naprawdę gorąco. Leje się ze mnie, ale siły jakoś się ustatkowały i nie za szybko, ale jadę…Moc jest!
Po krótkim odpoczynku jadę dalszy fragment…
W Rajczy przerwa na obiad i zakupy – jest sobota, nie wiem jak długo będą otwarte sklepy – wolę nie ryzykować
Takie odpoczynki szybko mnie regenerują… Naprawdę im dalej tym mocniejszy się czuję…
Ostatni odcinek pokonuję praktycznie bez postojów – a jest już TYLKO pod górę.
Docieram na miejsce noclegu meeeeeeega szczęśliwy!!
Zalany endorfinami mam ochotę skakać i krzyczeć, ale ze względu na turystów, którzy niekoniecznie by to zrozumieli – robię to w środku
Resztę opołudnia i wieczoru spędzam na relaxie i spacerze po znanych mi ścieżkach…
Słońce zaczyna się chować za horyzontem i zaczyna się robić zimno…. Czas na sen… Jutro powrót…
Rano odczułem skutki wczorajszej wspinaczki – mięśnie trochę bolą, ale nie jest tragicznie – pocieszam się tym, że dzisiaj duuuużo z górki więc będzie łatwo….
Po śniadaniu i prysznicu – pakuję rzeczy i wsiadam na rower…Ruszam…. O rety… pierwsze 10 km bez pedałowania… Dociera do mnie to jak bardzo wczoraj miałem pod górę.
Taka jazda to kwinesencja szczęścia…
Kilometry same uciekają spod kół a ja mogę podziwiać krajobraz.
Pogoda również piękna…
Dość szybko wracam do miejsca z którego wyruszyłem… Mimo gorąca i zmęczenia czuję się rewelacyjnie.
w sumie ok. 130 km… Było warto…