Średnio wyspana noc… Podekscytowanie ze zmęczeniem – wymieszane razem – tworzą dziwną kompozycję…
Jadę na dworzec o godzinę za wcześnie… Przecież i tak nie wykorzystam tego czasu na nic innego… W domu wszystko ogarnięte za wczasu więc co tu robić…
Siedząc na rynku łapię pierwsze promienie słońca…
To już dziś… Dziś zaczyna się moja podróż w nieznane – niczym Hobbit, który miał mapę, ale nie wiedział co może go spotkać po drodze.
Nikt tego nie wie…
Już chcę żeby to się zaczęło – jak hart nerwowo stąpający z miejsca w miejsce nim podniosą bramki i będzie mógł przestać myśleć, a zacząć działać.
Ale jeszcze jeden dzień – niedziela jest przecież tylko na dojazd do miejsca rozpoczynającego test…
W pociągu mili ludzie – pomogli się zapakować i wypakować, pytali skąd, dokąd – czułem się jak wielki podróżnik – którym przecież nie byłem, ale to uświadomiło mi, jak bardzo ludzie są ciekawi – ciekawi tego dokąd zmierzasz, na czym, pozdrawiają, życzą udanej wyprawy – to miłe…
Dojechałem do Opoczna – stąd zaczynamy.
Jest gorąco – słońce grzeje niemiłosiernie i już wiem jedno… Dwa duże bidony to był dobry wybór.
Kręcą się po Opocznie nieopatrznie stwierdzam, że przejechałem tam z 50km – co dziwne, bo miasteczko małe, ale czekałem na moją współtowarzyszkę i jakoś ten czas trzeba było spożytkować.
Jest już późne popołudnie i wyruszamy w komplecie ok. 30km do pierwszego noclegu.
Przy okazji wychodzi na jaw, że trzeba będzie kilka rzeczy w naszych rowerach zmodyfikować, ale bez stresu – mamy czas i narzędzia
Po dotarciu na miejsce – prysznic, studiowanie mapy i ustalanie planu na dzień faktycznego rozpoczęcia wyprawy…
Rowery przeszły przegląd, poprawione zostało to i owo, wszystkie śrubki podokręcane, napędy przejrzane – żadnych przeciwskazań nie stwierdzono
Po wysłuchaniu w radio meczu finałowego mistrzostw europy idziemy spać – trzeba w miarę wcześnie wstać i jechać.
W nogach 80km.
Pobudka i pierwsze zaskoczenie – nogi już trochę bolą, a to dopiero dzień 1!
No tak… Trochę zbyt duże tempo narzuciliśmy wczoraj i mamy efekt…
Pogoda? Wymarzona Jest słonecznie i ciepło, więc czym prędzej wsiadamy na rowery i w drogę!
Szlak biegnie wzdłuż głównej – choć niezbyt mocno uczęszczanej drogi…
Z jednej strony droga, z drugiej las – powietrze pachnie żywicą i wiatrem.
Mijamy jezioro, chwila przerwy i dalej na szlak… Robi się coraz goręcej, jednak droga biegnie wzdłuż lasu więc tak tego nie odczuwamy.
Dopiero po ok 30km szlak zmienia się z przyjemnej i chłodnej ścieżki przy lesie w drogę wiodącą malowniczymi – choć odsłoniętymi od cienia wioskami.
Malownicze stare chatki, pastwiska, minimalny ruch – żeby nie powiedzieć, że praktycznie żaden…
Około południa upał daje się już we znaki i zaczynają się podjazdy – teraz rozumiem co to znaczy „Góry Świętokrzyskie”
Humory dopisują, ale woda w bidonach powoli się kończy i trzeba się rozglądać za sklepem…i to szybko…
A tych nie ma za wiele.
W końcu trafiamy na jakiś i uzupełniamy płyny, oraz jemy pierwszy posiłek – nie pamiętam kiedy ostatnio tak smakował mi serek waniliowy
Posileni, napojeni i z dodatkowymi zapasami płynów ruszamy dalej…
Droga biegnie to w górę to w dół – widoki rekompensują wszelkie oznaki zmęczenia…
Jednak po południu jest już tak parno, że musimy zrobić przerwę…
W nadziei na to,, że zjemy jakiś dobry posiłek udajemy się do Muzeum Sienkiewicza w Oblęgorku, ale niestety….Wszystko zamknięte…
Zmęczeni rozkładamy karimaty i leżymy na ziemi…
Zajadamy orzechy, ciastka i co tam jeszcze mamy – byleby zapełnić czymś brzuchy…
Gazowany – słodzony napój wchodzi jak złoto – i dzięki niemu siły wracają…
Na nocleg jeszcze jakieś 20 km – więc damy radę…
Wkrótce pogoda nieco odpuściła, zrobiło się chłodniej i w całkiem dobrej formie docieramy na nocleg…
A tu… Rytuał – jak się okazało później – codzienny.
Prysznic, pranie ciuchów, maść na obolałe nogi i relax…
Tak minęła pierwsza noc na szlaku… W nogach już ok 150km…
Dzień drugi przywitał nas chłodnym rześkim powietrzem co zapowiadało deszcz…
Niestety w drodze do Kielc gdzieś zgubiliśmy szlak – takie sytuacje jeszcze kilkakrotnie się zdarzały, więc trzeba było się posiłkować mapą i kompasem…
Docieramy do miasta i wracamy na szlak i … zaczęło padać…
Przygotowani na tą ewentualność zakładamy przeciwdeszczowe ubrania i jedziemy dalej- przyjemność średnia, ale co zrobić – trzeba jechać dalej.
Postanawiamy wyjechać z miasta lasami – szlak biegnie dwoma drogami – do wyboru.
Las… Jego zapach jest obłędny, pada coraz bardziej ale jednocześnie jest dość ciepło więc wszystko paruje atakując nasze nosy mieszanką liści, drzew, i ściółki… Kombinacja dodająca energii…
Znowu gubimy szlak – co jest z tymi Kielcami?
Kompas, mapa i szukamy…
Zaczyna padać coraz bardziej i bardziej, aż prawie leje…
Wszechświat sprawdza nasze charaktery, ale… Nie z nami te numery – jedziemy dalej, przemoczeni, z błotem w butach, i coraz gorszą widocznością…
Ale jedziemy…
Ubrania przeciwdeszczowe okazują się niewystarczające – to jest koszt chęci jak największego skompresowania w celu zmniejszenia miejsca w sakwach…
Nauczka – nie mia nic gorszego niż przemoczone plecy i nogi…
O spodenkach z wkładką (tzw. pampersem) – również przemoczonych – nie wspominając…
Dojeżdżamy tak do Borkowa – deszcz już nieco odpuścił, ale mokrzy i źli chcemy się podsuszyć i zjeść…
Po małym wywiadzie z panią z ośrodka wczasowego znajdujemy karczmę…
Najlepsza pomidorowa i klopsy…
Pogoda gra z nami w ciuciubabkę – raz jest ładnie a raz nie, ale nie możemy dłużej czekać… Musimy jechać dalej, więc nieco tylko podsuszeni wsiadamy na rowery i jedziemy…
Droga prowadzi pięknym gładkim asfaltem w lesie…
Nadal możemy się napawać zapachem i słuchać śpiewu ptaków…
Po jakimś czasie droga zmienia się w lekki szuter, ale delej jedzie się przyjemnie…
Co prawda czuć już dyskomfort – nogi nieco bolą, ale to jeszcze ok… Bardziej boli tyłek i mnie osobiście – dłonie… (jak się potem okazało – wystarczyło przestawić nieco moją kierownicę, żeby ból w dłoniach ustał)
Docieramy na kwaterę – czas mamy dobry, więc szybko…rytuał… Pranie, prysznic i relax na ogrodzie… Gospodarze bardzo mili, przyszli, porozmawialiśmy – miły wieczór… W sumie w nogach ok. 230km
W nocy zaczęło padać… Szybka decyzja – pranie czym prędzej zbieramy z ogrodu i ogarniamy suszenie w pokoju… Konstrukcja sznurkowa oplata nam drzwi, okno i znowu drzwi… Byle by wyschło…
Rano niestety okazuję się że lipa ze schnięcia…
Zakładamy wilgotne ciuchy i w drogę…
Ważne że przynajmniej buty wyschły
Wpadamy też na genialny pomysł.. Jak znowu złapie nas deszcz, to bez krępacji – na skarpety zakładamy foliówki (których już kilka skompletowaliśmy), owijamy taśmą izolacyjną i na to dopiero buty…
Na szczęście pogoda nieco odpuściła i mimo, że nie było jakoś super ciepło, to przynajmniej było w miarę sucho…
Cel – Sandomierz.
Dostajemy nagrodę… Prawie cała droga jest z górki!!
Ponad 90km trasy po płaskim, lub w dół…
Jest bosko!
Pędzimy jak strzały, nastroje dopisują, kilometry uciekają.
Czego chcieć więcej?
Yyyyy… może jedynie lepszego trzymania na posesjach psów przez właścicieli, bo dwa razy nas goniły… I o ile druga pogoń była raczej z tych radosnych – bo psiaki szczekały, ale merdały ogonem i widać było, że traktują to jako zabawę, tak za pierwszym razem nie było nam do śmiechu, bo musieliśmy pedałować jak szaleni, żeby uciec parze wściekłych kundli…
Tak czy owak – pogoda zmienia się znowu na piękną, do Sandomierza dojeżdżamy przez sady z jabłkami. Nie miałem świadomości jak tam jest pięknie… Ostatnie 10 km dojazdu do miasta przez sady!
Zapach jabłek, ciepły wiatr, świetna szutrowa – biała droga… Czujemy się jakbyśmy wygrali życie…
Przepięknie…
W Sandomierzu siadamy na rynku i zajadamy się zasłużonym obiadem.
Co prawda ze zmęczenia i podekscytowania nie patrzymy na ceny, ale co tam… raz się żyje
Siedzimy sobie tak trochę, spacerujemy po starym mieście, w końcu postanawiamy zawinąć na zakupy i na kwaterę…
Tutaj już bez większych zmian – pranie prysznic, studiowanie mapy – na nic więcej nie ma siły i ochoty – życie podróżnika składa się właśnie z takich zwykłych podstawowych czynności…
W nocy znowu zaczyna wiać zły wiatr – taki co to już znamy i co przynosi deszcz…
I przyniósł… Ulewę w nocy, ale to taką, że naprawdę …
Na szczęście w nocy… Rano jest już sucho…
Ale ubrania wyschnąć nie chcą…
Wstajemy wcześnie i żeby im pomóc suszymy je… suszarką do włosów! Ja co prawda nie miałem takich luksusów ze sobą, ale moja współtowarzyszka miała i bardzo nam się to przydało… Tworząc ergonomiczne ustawienia suszarki względem ubrań podsuszamy je, w międzyczasie jemy śniadanie i powoli pakujemy się i w drogę…
W nogach już ponad 330km.
Zaczynamy zauważać, że nasze organizmy powoli przyzwyczajają się do regularnego wysiłku. Coraz mniej czasu potrzeba, żeby zakwasy w nogach się rozeszły – to dobry znak
Do Ulanowa droga przez większość czasu byłą zupełnie płaska…
Świetnie – można by rzecz… Nic bardziej mylnego… Ciało na prostej zaczyna drętwieć i co chwile szuka jakiejś innej – wygodniejszej pozycji…
Droga mija jednak w miarę sprawnie – z kilkoma przystankami po drodze docieramy do celu. Małe miasteczko – jedna pizzeria – oczywiście zamknięta, bo otwarta jest tylko w weekend i to pewnie jak są ludzie…
Okazuje się jednak, że po drodze do naszej kwatery jest duży hotel i tam na pewno jest restauracja… I faktycznie… Jest
Pięknie położona – w parku nad Sanem. Zajadamy pyszności i odpoczywamy… Pogoda znowu jest dla nas łaskawa – jest ciepło i słonecznie.
Drogami przez las – wskazanymi nam przez miejscowych – docieramy do kwatery.
Bardzo miła pani pomaga nam się ogarnąć, załatwia suszarkę do prania – dzisiaj nie trzeba oplatać pokoju sznurkami
Jest i wifi – jakiś kontakt ze światem
Wieczór upływa nam – poza standardem – na obejrzeniu filmu i studiowaniu mapy…
W nogach już ponad 400km…
Ostatni dzień wyruszamy wcześniej niż zwykle – mamy ponad 100km na koniec, więc ruszamy już o 7 rano…
Jest jeszcze zimno więc ubieramy się na cebulę, stopniowo zrzucając warstwy…
Śmiejemy się z siebie, że zachowujemy się jak księżniczki – co chwilę zmieniając zdanie co do ubioru, ale co zrobić… W lesie zimno – trzeba się ubrać, poza nim w słońcu – za ciepło… I tak do pewnego momentu tempo mamy „Szarpane”
Postanawiamy nieco dzisiaj zboczyć świadomie ze szlaku, żeby urwać choć kilka kilometrów.
Jedziemy wzdłuż lokalnie głównej drogi i muszę przyznać, że… fruniemy… Tempo mamy naprawdę bardziej niż dobre i momentalnie znajdujemy się w okolicach Leżajska.
Tam postanawiamy zrobić przerwę na stacji benzynowej na kawę i zagaduje nas pewien przedstawiciel handlowy – pyta skąd jedziemy, dokąd, jak sobie radzimy… Niby się śpieszy, ale rozgaduje się i rozmawiamy sobie tak z dobry kwadrans.
Widać, że poruszyliśmy w nim delikatną strunę… Opowiada, że też chciałby tak jak my, ale nie ma czasu, że budowa, że obowiązki…
Radzimy mu, żeby zaczął… Żeby nie czekał, że warto, opowiadamy mu o naszych przygodach…
W międzyczasie podchodzi do nas drugi handlowiec – skąd tam ich tylu w jednym miejscu ?
Stoimy tak sobie rozmawiamy, jednak obaj muszą jechać dalej więc powoli się rozchodzimy.
I tutaj miła niespodzianka. Nasz pierwszy rozmówca podbiega do nas jeszcze z auta i wręcza nam zestaw słodyczy na drogę
To miłe, dziękujemy i życzymy sobie dobrej drogi…
Wsiadamy na nasze niezawodne – jak dotąd – maszyny i pędzimy w stronę Łańcuta.
Bocznymi drogami, docieramy do szlaku i malowniczymi, spokojnymi wioskami docieramy do Łańcuta.
Robimy tutaj przerwę w parku – w pięknej restauracji połączonej z wystawą storczyków.
Pogoda piękna, słońce znowu nagradza naszą wytrwałość, więc gnamy po przerwie do Rzeszowa…
Nie wiedzieć kiedy byliśmy już na rogatkach…
No i… Musiało się to stać…Bez tego podróż byłaby niepełna
Kapeć
Co ciekawe – nie złapałem go ja w swoim szosowo – crososwym rowerze, tylko współtowarzyszka w swoim „czołgu” (MTB Cube’a)
Ale jesteśmy przygotowani – 10 minut, dętka załatana i jedziemy dalej. Kończymy naszą wyprawę na rynku zajadając pyszne burgery i popijając je lemoniadą…
Stuknęło ponad 500km…
Kiedy to zeszło?
Wszystko stało się tak szybko…
Siedzimy tak sobie i wspominamy, że jeszcze kilka dni temu wysiadaliśmy z pociągu i nie bardzo wierzyliśmy, że znajdziemy się na rynku w Rzeszowie…
Fantastyczne uczucie… Zmęczenie scalone z dumą i ogromną ilością endorfin… Taki mix, który sam z siebie ładuje zmęczone i puste akumulatory
Jedno jest pewne… To była pierwsza i na pewno nie ostatnia taka wyprawa…
Proste życie w drodze ma swoje zalety – nie zaprzątasz sobie umysłu głupotami, nie masz czasu na „obgadywanie sąsiadów” i inne czynności współczesnego świata, opierasz się na podstawowych potrzebach – jeść, prać, spać…
Nic więcej Ci do szczęścia nie potrzeba…
I chyba ta prostota sprawia właśnie że możemy być bliżej natury, bliżej samego siebie, wtedy nie ma czasu na wyrachowanie, na cynizm… Jesteś tylko Ty, droga i cel…
Sięgasz wgłąb siebie bardziej niż jakakolwiek terapia…
Życzę każdemu, żeby przeżył taki reset… Na wiele rzeczy patrzę teraz inaczej, i chcę wracać teraz na szlak jak najczęściej…
Już planuję kolejną wyprawę
Cieszę się czytelniku, że dotarłeś/łaś aż do tego miejsca, bardzo to doceniam i dziękuję
Do zobaczenia na szlaku…