Jest 6 rano…
Sobota, jeszcze ciemno…
Po cichu – by nie obudzić sąsiadów zamykam drzwi i i czekając na windę sprawdzam raz jeszcze ekwipunek…
Chyba wszystko wziąłem, ale warto sprawdzić raz jeszcze.
Wychodzę na zewnątrz – jest zaskakująco ciepło – chyba zbyt grubo się ubrałem, ale nic to – jak ruszę pewnie będzie chłodniej.
W powietrzu unosi się zapach poranka… Zaczyna parować nagromadzona wilgoć i panuje jeszcze ta przyjemna cisza.
Pierwszy etap mojej podróży przebiega przez las.
Doceniam lampę „czołówkę” którą kupiłem kilka dni wcześniej.
Dzięki niej widzę gdzie jadę.
Jestem trochę zaspany, ale mimo wszystko to przyjemne uczucie.
Nigdy wcześniej chyba nie byłem o takiej porze w lesie.
Jadąc mijam przy drodze dwie małe sarny. Nie boją się, ale kiedy się zatrzymuję żeby im się przyjrzeć – płoszą się i znikają gdzieś między drzewami.
Hmmm, a gdyby z nimi był jeleń? Mógłby mnie przecież pogonić, a nie miałbym za bardzo szans w ucieczce – myślę sobie….
Na szczęście sarny nie miały towarzystwa.
Zaczyna się już przejaśniać kiedy wyjeżdżam na drogę gdzie panuje już nieco większy ruch.
Zaczyna również kropić.
To nic – myślę…
Zakładam kurtkę przeciwdeszczową i spodnie – jakoś to będzie…
Deszcz praktycznie nie przestawał padać przez jakieś 5 godzin.
Jeśli przestawał to na drobną chwilę…
Przemoczony i zirytowany postanawiam – przystanek dopiero za 30 km.
Cel osiągnięty…
Szybka kanapka, łyk ciepłej herbaty z termosu (mały termos świetnie pasuje w miejsce na bidon) i dalej w drogę – kolejny przystanek – Skoczów.
Jadę okrężną drogą, ale docieram w końcu do Skoczowa.
Przystanek na stacji benzynowej – dokąd pan jedzie? (słyszę)
– Niech pani lepiej spyta skąd jadę – odpowiadam….
Ucinamy sobie miłą pogawędkę i jak często słyszę – no tak…jak też kiedyś… no tak, ja muszę odkurzyć (rower, narty, etc)
Widzę w oczach rozmówcy z jednej strony podziw i szacunek, z drugiej smutek i żal…
Smutek niespełnionych marzeń…
Wymieniamy jeszcze kilka zdań – kończę herbatę i dalej w drogę.
Pogoda robi się coraz gorsza, deszcz zacina tak, że zaczyna szczypać twarz…
Ale jadę – jeszcze trochę, jeszcze dalej…
Dojeżdżam do Ustronia i zaczyna się problem – posłuszeństwa odmawiają kolana – Źle dopasowałem tempo, zbyt optymistycznie podszedłem do dystansu, a może po prostu – dziś NIE…
Postanawiam, że odpocznę mimo wszystko dopiero w Wiśle – to przecież niedaleko…
Jadę wzdłuż rzeki i zmagam się już nie tylko z pogodą, ale i z samym sobą.
Kolana bolą coraz bardziej, ale nie mam gdzie się nawet zatrzymać, więc muszę dojechać….Jeszcze kilometr, jeszcze dwa… Droga wydaje się celowo wydłużać, żeby zrobić mi na złość.
W końcu jest – centrum miasta, ale jadę dalej – zjeżdżam do ustalonego wcześniej miejsca na odpoczynek i ciepły posiłek…
Na ten dzień zaplanowałem jeszcze tylko 30 km – dam radę….
Czuję zmęczenie – w nogach nieco ponad 100 km i świadomość, że już niedaleko…
Mięśnie nie bolą – to bardzo dobry znak, niepokoją mnie jedynie stawy – te już nie są tak optymistycznie nastawione do mojej wyprawy jak reszta ciała…
Nie muszę się śpieszyć, więc korzystam i rozkładam kurtkę na kaloryferze – przynajmniej trochę przeschnie.
Siedziałem sobie tak około godziny… Ponieważ pogoda nei chciała się poprawić doszedłem do wniosku, że nie ma sensu dłużej czekać – zapada decyzja – jadę dalej…
Wsiadam na rower – To co było na zewnątrz to nie był deszcz – to był jakiś pogodowy armagedon.
To, co wysuszyłem momentalnie moknie – temperatura jakieś 6 stopni nie ułatwia….
Ale jestem uparty – dam radę.
Ujechałem tak może 7 km… i…. To był koniec…
Ból w kolanach był już tak silny, przede mną 10 km podjazdów… Musiałem się poddać….
Stałem tak w deszczu, zły na siebie, zły na pogodę, zły na wszystko… Tak blisko i co… Koniec??
Tak… koniec… Na dzisiaj to było maksimum moich możliwości.
Przemoczony, pokonany przez pogodę i swoje ciało zawracam i z górki kilka kilometrów do centrum… Na dworcu kolejowym zakończyła się moja przygoda, która miała trwać jeszcze cały kolejny dzień…
Po co to wszystko?
Możecie uznać, że jestem nienormalny, że to głupota, ale wiecie co?
Uważam, że było warto…
Mimo, że nie udało mi się dojechać tam gdzie chciałem, że musiałem się w pewnym momencie poddać, to było to wspaniałe doświadczenie.
Gdyby nie kontuzja, wiem, że dojechałbym tam gdzie zamierzałem…
Wiecie co to oznacza?…
Tak… Wrócę tam i raz jeszcze spróbuję – bo nic tak nie smakuje jak spełnione marzenie…