Rok…
Tyle mniej więcej potrzebowałem, żeby dokończyć niedokończone…
Rok pracy, nadziei, wzlotów i upadków…
ROK…
Kiedy w zeszłym roku podchodziłem do największego wyzwania jakim było przejechanie jak najdłuższego dystansu w ciągu dnia nie spodziewałem się, że tak potoczy się moje podróżnicze życie…
Wtedy był to głupi kaprys, chęć udowodnienia sobie i innym, że potrafię, i nie ukrywajmy… Chęć zaimponowania…
Sobie, znajomym… To chęć bycia przez chwilę „celebrytą” w swoim otoczeniu…
Już widziałem te gratulacje, słowa uznania, podziw…
W końcu dokonać miałem czegoś, co dla przeciętnych ludzi jest raczej mało osiągalne… Za swoją głupotę i podejście zapłaciłem wysoką cenę…
Miałem sporo czasu na przemyślenia.
Nie mogąc jeździć zastanawiałem się wielokrotnie po co brnąłem w tą podróż, chociaż po 2/3 trasy wiedziałem już, że prawdopodnie nie dam rady…?
Jednak jak widać bardzo łakniemy wyzwań, a chyba jeszcze bardziej uznania…
Zimny prysznic ostudził mój zapał, i to bardzo…
Już nie myślałem o swoich podróżach w kategorii zaimponowania komukolwiek…
Chciałem jedynie, żeby moje problemy zdrowotne umożliwiały mi podróżowanie w skali podstawowej…
Nic więcej…
Jak bardzo zmienia się świadomość i marzenia…
Chciałem jedynie móc przejechać 50, może 60km… Tylko tyle i aż tyle…
To byłby dystans który by mi wystarczał…
Zapomniałem o tym… Zapomniałem o biciach rekordów, zapomniałem o rywalizacji, przestałem obserwować licznik, przestałem odpalać endomondo za każdym razem kiedy wsiadałem na rower…
Największą radością dla mnie od tamtej feralnej wyprawy była sama możliwość oddychania w trasie… Nie musiała być daleka… Po prostu… Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale to trochę tak jakby powiedzieć, że dziecku wystarcza sama obecność zabawek – nie musi się nimi bawić…
Tak mniej więcej można byłoby to porównać.
Czas mijał, powoli dochodziłem do siebie, ale byłem już inaczej nastawiony do tego wszystkiego.
Ciągle w głowie miałem widmo odnowienia kontuzji i powrotu do punktu wyjścia.
Zima minęła, niewiele się wtedy działo, przyszła wiosna, czułem się już znacznie lepiej, jeździłem sobie rekreacyjnie to tu to tam, i wszystko było ok, niczego mi nie brakowało…
Latem nadarzyła się okazja wyjazdu na Green Velo. Nie powiem – miałem pietra.
Co będzie jeśli coś się stanie w trasie?
Co będzie jeśli przy takich dystansach coś pójdzie nie tak?
Bałem się jak cholera, ale chęć posmakowania takiej przygody była równie silna.
Długo biłem się z myślami – mając w pamięci feralny wyjazd, zacząłem szukać informacji na temat ergonomiczniejszego jeżdżenia.
Wiele godzin materiałów, mnóstwo kanałów rowerowych, blogów, porad…
Im więcej się w to zagłębiałem tym więcej miałem wątpliwości… Mój rower nie był najwyższych lotów, moja kondycja była co prawda lepsza, ale niepokój ciągle był, czyli moje ciało i duch podpowiadały mi – NIE TAK…
Słuchałem tego głosu szukałem odpowiedzi… Pytałem siebie w środku.. To co mam zrobić, żeby było lepiej?
Odpowiedzi nie było wprost…
Ale… Nie znaczy, że podpowiedzi nie było wcale.
Na jakieś dwa tygodnie przed greenvelo (trasa liczyła około 500km)
odpowiedź przyszła sama…
Jakiś czas wcześnie zobaczyłem na jednym blogu recenzje rowerów wyprawowych i zwaliło mnie z nóg…
Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale czy mieliście kiedyś takie uczucie, że jak zobaczyliście coś, lub może kogoś, to wiedzieliście że to jest to?
Rower był piękny, posiadał wszystko czego potrzebowałem, ale i kasy nie było, i planów na zmianę nie było, i co najtrudniejsze – nie było go w Polsce… Model był na tyle unikalny, że trudno było go znaleźć…
Na dwa tygodnie przed wyjazdem na „greenvelo” przeglądałem sobie strony sklepów z rowerami…i… Nie wierzę… Jest … Jakkolwiek śmiesznie i dziwnie by to nie zabrzmiało, to ja wiedziałem w tamtym momencie, że to jest moja odpowiedź… Muszę zmienić rower…
Cholera… Kasy za bardzo nie ma na nowe zabawki, zresztą to nie było nawet planowane
ale nie myślałem już wtedy racjonalnie… Pojechałem z nadzieją, że będzie przereklamowany, że będzie w rzeczywistości brzydki, że …( wymyślałem różne powody)
No i… nie wyszedłem już bez niego.
Lżejszy w portfelu o …. sporo, wróciłem do domu i zacząłem się zastanawiać co ja najlepszego zrobiłem…
I tutaj trochę metafizyki…
Green Velo przejechałem bez większych problemów, inne trasy też jakoś lepiej zaczęły mi wychodzić, jeździło się szybciej, przyjemniej, płynniej, lżej…
Zrozumiałem wtedy, że to była moja odpowiedź… To co mnie nurtowało – co mam zrobić (i miałem na myśli co mam zrobić ze sobą) żeby było mi łatwiej, i żeby wrócić do formy – przyszło do mnie w takiej formie…
I wiecie co?
Od zawsze wierzyłem w przeznaczenie, ale po godzinach rozmyślań, snuciu marzeń i potem ich odrzucaniu, bo co będzie jeśli… Przestałem się bać…
Otrzymałem od losu to czego szukałem – SPOKOJU DUCHA…
I niedawno odezwała się we mnie chęć nagrodzenia się…
Tak – dania sobie nagrody za swój upór, konsekwencję, za to, że się nie poddawałem, że ciągle szukałem rozwiązania…
Pomyślałem, że w około rok od głupiej, dziecinnej próby bicia rekordu dystansu (ok 130km) zrobię sobie prezent w postaci… Wstać wcześnie rano, wsiąść na rower i pojechać gdzie oczy poniosą…
Z ogólnym planem dokąd pojadę, z zupełnym spokojem w głowie…
Dojadę tam gdzie dojadę – jak coś się będzie dziać – wsiadam do busa lub pociągu…
Bez wymówek – cokolwiek się dzieje – zsiadam…
Miałem dość długą przerwę rowerową, więc chciałem po prostu spędzić fajny dzień.
Wstałem – 5:10 rano…
Szybkie śniadanie, kanapki na drogę, prysznic…
Rower przejrzany, plecak spakowany – na dworze jeszcze ciemno.
Pod blokiem – tradycyjnie włączam sobie radio, słuchawki na uszy i kierunek świat.
Po kilku kilometrach zdejmuję jednak słuchawki – jakoś chcę być bardziej tu i teraz, chcę słyszeć odgłosy poranka, śpiew ptaków, mam wrażenie, że to będzie ważny dzień – nie chcę niczego stracić…
Dzisiaj chcę być tu i teraz na 100%.
Mijają pierwsze kilometry, jedzie się przyjemnie, ciało przyzwyczaja się do ruchu, po pewnym czasie zadyszka mija, oddech się uspokaja i rytm normuje.
Mija godzina, dwie, trzy… Jest przyjemnie – nie za ciepło, ale nie pada.
Pozmieniałem nieco ustawienia w moim rowerze – siodełko, kierownica, mostek… W końcu na coś przydała się wiedza zdobyta na blogach i materiałach wideo o tych rzeczach…
Dość szybko mija mi 60km…
Siedzę sobie w kawiarni, popijam sok i jestem jakby zupełnie gdzie indziej…W swoich myślach…
Nie wiem jak to określić… Nie jestem zmęczony, nic mnie nie boli, ale jestem bardzo głodny… Głodny dalszej jazdy…
Po 15 minutach przerwy wsiadam na rower i jadę dalej – zaczyna padać deszcz, po chwili robi się burza… A ja bez błotników
Zdążam założyć kurtkę przeciwdeszczową i cóż…. Wiem, że zmoknę, i jakoś mnie to zupełnie nie dotyka.
Po kilku głębszych kałużach mam już przemoczone całe buty – dalszą część podróży przejadę właśnie w takich warunkach…
W czasie jazdy nie myślę… Jestem w swoim świecie, którego mało kto rozumie, ale to nie ma znaczenia.
Inni nie muszą tego rozumieć, jadę, żyję tym i oddycham, chłonę świat który ucieka mi spod kół…
To uzależnienie, i droga do mojego wewnętrznego świata – nie łatwa, ale nagradza, kiedy się już tam dostaniesz…
Spokój z jakim jadę jest aż zaskakujący. Leje, auta mnie ochlapują a mi mija tak 70, 80 i 90 km…
Wcześniej nigdy się tak nie czułem… Tak dobrze i spokojnie…
Po 90 km przychodzi pierwsze zmęczenie – trochę zaczynają boleć mięśnie… Zatrzymuję się na przystanku autobusowym, posilam się – mimo, że nie jestem głodny (tego nauczyłem się z innych wypraw) bo wiem, że siły zaraz wrócą…
Siedzę sobie tak, patrzę na auta, które przejeżdzają obok – ludzie zwalniają i sprawdzają chyba, czy nie potrzebuję podwózki
Wiem, że zaraz może być ciężko… Naprawdę ciężko… Na swojej trasie będę miał jeden z najtrudniejszych podjazdów – zawsze się go bałem – jest dość długi i stromy… Dlatego daję sobie czas…
Ruszam powoli i z kilometra na kilometr siły wracają…
Dojeżdżam do podjazdu, ale nie czuję, żebym musiał stanąć i odpocząć więc powoli jadę – redukcja biegu i do przodu…
yyyy, to już?
A niech mnie… To naprawdę już… Zaśmiałem się do siebie i aż krzyknąłem z radości – trasa była ruchliwa, pewnie nikt nie słyszał
Gdy stuknęło 120km była 13:40…
Dopiero… Sporo jeszcze dnia do jazdy – pomyślałem, zajadając na kolejnej przerwie kanapkę i popijając kawą z czekoladą…
Już niczego nie muszę sobie udowadniać… Czuję, że moje marzenie z przed roku zostało właśnie zrealizowane – do domu jeszcze kawałek, ale kiedy dojadę to będzie to…
Ale kurcze…. Jeszcze nie ma 14 – co prawda jestem przemoczony, jest chłodno, ale… Jestem jeszcze głodny kilometrów… Naprawdę dobrze się jechało i czułem, że z każdym kilometrem schodzi ze mnie psychicznie cały stres i z pamięci kasują się negatywne wzorce…
Licznik zatrzymałem świadomie na 163 km. (endomondo pokazywało 157, ale nie włączyłem go na odcinku 6km)
Czy mogłem jechać dalej?
Mogłem, fizycznie wszystko było ze mną w porządku, nic mi nie dolegało, pomimo jednej wywrotki
Postanowiłem świadomie, że tak właśnie zakończę ten sezon letni.
To była moja nagroda – świadomość, że teraz mogę jechać jeszcze dalej była największą nagrodą.
Kiedy dojeżdżałem już do domu ciągle się śmiałem… Nie potrafiłem tego opanować, i wreszcie… Poczułem się „najedzony”
Wyleczyłem się z podejścia – jazda na czas… jazda na dystans…rekordy… Bo wiem, że mogę teraz jechać tak długo i daleko jak tylko mi się zamarzy.
Kiedy naprawdę czegoś chcesz walcz o to – to jedyna słuszna droga…